Odbite w lustrze
Przed losowaniem tegorocznego Roland Garros była to jedna z kluczowych kwestii. Eksperci oraz kibice zastanawiali się, do której połówki w drabince turnieju trafi w tym roku obrońca tytułu. Wyobraźnia podsuwała ludziom wizję jeszcze jednego, niezapomnianego finału w wielkim szlemie, meczu z udziałem Rafaela Nadala i Novaka Djokovica. Układ na szczycie rankingu ATP przypominał z kolei, że trzeba brać pod uwagę i inną opcję, spotkanie Hiszpana z Serbem rundę wcześniej. Los chyba sobie zakpił z tenisistów, organizatorów i wielu fanów dyscypliny. Dwójka, która miała ostatnio najwięcej do powiedzenia w czterech turniejach głównych trafiła na siebie już w półfinale.
W piątkowe popołudnie Stadion Philippa Chatrier szybko się przekonał, że ta para będzie ze sobą grać tak samo jak zawsze. Na paryskiej cegle nie miała znaczenia siedmiomiesięczna przerwa Nadala, spowodowana kontuzją kolana i nieporadności, oglądane w pierwszych jego meczach po powrocie, ani też przygniatające zwycięstwo Serba w finale Monte Carlo i złamanie hegemonii Hiszpana w Księstwie Monako. Obaj wciąż dysponują uderzeniami, jakie robią wrażenie na każdym przeciwniku. Choć znają się wyjątkowo dobrze i godziny spędzili na odprawach taktycznych, poświęconych temu, co robić, a czego unikać w takim pojedynku, ich język ciała sygnalizował bez przerwy, że zaskoczeniem są dla nich kolejne nokautujące ciosy, zadawane rakietą rywala. Ponieważ obaj to w pierwszym rzędzie wielcy wojownicy, gotowi do upadłego bić się o każdy punkt, dla ortodoksyjnych odbiorców ich mecze są czasem trudne do zaakceptowania. Bo tam jest wojna raczej niż finezja. Bo u nich błędy, niczym trup na polu walki, ścielą się gęsto, lecz nie ma to żadnego znaczenia, gdyż zawsze chodzi o to, aby przechytrzyć rywala, więcej od niego wytrzymać i samemu to piekło przeżyć. Ot, taka tenisowa szkoła przetrwania…
Steve Tignor z amerykańskiego magazynu „Tennis” nazwał ten pojedynek „lustrzanym odbiciem ich finału Australian Open 2012”. Tamto spotkanie, gdzie obaj doprowadzili się niemal do śmiertelnego zejścia, trwało prawie 6 godzin. Tym razem grali o półtorej godziny krócej. W Melbourne to Rafa wygrał dramatyczny tie-break w IV secie, a w V prowadził już 4-2, kiedy nastąpiła słynna kontra ze strony Nole’a. W Paryżu z kolei to Serb gonił i dogonił rywala w czwartym, a potem to on prowadził 4:3 w piątym i serwował. Były w tym meczu na Roland Garros sytuacje i błędy zdumiewające. Przeszkadzał im wiatr, sędzia karał za przekraczanie czasu pomiędzy punktami, dyskutowali, czy polewać kort wodą, czy nie na początku ostatniego seta. Pokonany przy bardzo ważnej piłce stracił punkt, bo po uderzeniu znad głowy, o dziwo, wpadł na siatkę. Potem zepsuł łatwy smecz po lobie, zagranym przez rywala odbiciem pomiędzy nogami, tzw. tweenerem. Kibice chętnie teraz do tych okoliczności wracają, żywo dyskutują, chętnie wytykają zawodnikom wszystkie ich potknięcia.
Trudno zrozumieć, czemu przy tak wielkiej okazji staramy się rozpamiętywać głównie słabości, a nie heroiczne wyczyny obu graczy. Jak słusznie zauważa cytowany publicysta, za 20 lat będziemy wspominać Hiszpana i Serba przede wszystkim, jako liderów tenisa i dwóch genialnych zawodników. Dokładnie tak, jak to dziś robimy w odniesieniu np. do Bjoerna Borga, Steffi Graf, Roda Lavera czy Martiny Navratilovej. „A przecież to nieprawda – pisze Tignor – że tamci starzy mistrzowie zawsze byli bezbłędni, nie mieli złych dni, chciało im się walczyć w każdym pojedynku. Z całą pewnością nie byli boskimi postaciami, które zstąpiły na ziemię pozbawione słabości. Jako istoty ludzkie, bardzo czasem błądzili.”
Tenisowy światek nie miał cienia wątpliwości, jak ocenić ten pojedynek i jakie noty przyznać jego bohaterom. Na twitterach zaraz po meczu dosłownie się zagotowało. Kilka wpisów warto sobie zapamiętać. Patrick McEnroe: „zdumiewające”. Janko Tipsarevic: „chyba mecz roku?”. Martina Navratilova: „nie mogę uwierzyć, Djokovic wbiegł na siatkę po smeczu, tak czy inaczej Rafa wielkim mistrzem”. Gustavo Kuerten: „co za gra, co za widowisko!”. Kim Clijsters: „niesamowity występ chłopaków, aż mi skoczyło ciśnienie”. Rennae Stubbs: „czyste szaleństwo”. Flavia Pennetta: „wielki Rafa, no po prostu wzór”. Milos Raonic: „ależ zakończenie, nie mogę odżałować początku, akurat byłem w podróży”. Justin Gimelstob: „niewiarygodny poziom, Rafa i Djoker mistrzami w każdym wymiarze”. Andy Murray: „został tam jeszcze na dzisiaj jakiś dobry mecz”.
Zajrzałem dla porównania i na rodzime fora tenisowe. Wizyta trwała krótko. Trafiłem na, jak zwykle skaczących sobie do oczu, fanów Nadala i fanów Djokovicia. W roli arbitrów występowali tradycyjnie fani Federera. Potem o niesamowitym paryskim półfinale przeczytałem zdanie, które mną wstrząsnęło: „gra badziewna długimi fragmentami, ale oczywiście propagandziści zrobią z tego kolejny „mecz sezonu”. Uznałem, że dalej szukać nie warto. Po latach nasz tenis doczekał naprawdę pięknych dni. Mamy grupę, która odnosi wielkie sportowe sukcesy, a za sprawą telewizji i internetu w miarę swobodny dostęp do wszystkich ważnych w tym sporcie wydarzeń. Na to jednak, byśmy się nauczyli rozumieć, co oglądamy i szanować czyjś wielki wysiłek na korcie, potrzeba będzie jeszcze dużo czasu.