Piękno i bestie
US Open 2013 na pewno nie należał do turniejów, jakie na długo zostaną w naszej pamięci. Ot, kolejny wielki szlem z absurdalnie wysoką pulą nagród oraz zwycięzcami, typowanymi powszechnie przed odbiciem pierwszej piłki. Aż do drugiego weekendu zdecydowanie brakowało tam pojedynków, wbijających w fotel. Spektakularne sesje nocne przynosiły same rozczarowania. Wśród mężczyzn padł rekord, wyeliminowanych w I r. rozstawionych. Wśród kobiet mieliśmy katastrofę na dole drabinki, a od IV rundy Wiktorii Azarence nikt już nie zagrażał. Pokaz skuteczności dali niemal wszyscy z trzydziestką na karku. Największy zawód sprawił jednak ten najukochańszy, Roger Federer. Obrońca tytułu, Andy Murray, owszem, wystąpił na Flushing Meadows, ale duchem i ciałem jakby go wcale nie było. Za objawienia robili za to Richard Gasquet, Stanislas Wawrinka i Flavia Pennetta. Czar nowości prysł, i to boleśnie, w ich konfrontacjach z głównymi bohaterami. Zaskoczyła liczba jednostronnych wyników. Sety do zera zdarzały się nawet w końcowej szesnastce. Gospodarze cieszyli się głośno z kilku młodych tenisistek, które im nieźle rokują, jednocześnie mocno martwili tym, co stało się z ich tenisem męskim. My mieliśmy najpierw smutek, potem nadzieję związaną z osobą Agnieszki Radwańskiej. Na jej pierwszy ćwierćfinał w Nowym Jorku trzeba jednak jeszcze poczekać.
Niewątpliwą ozdobą imprezy oraz zadośćuczynieniem za takie sobie pierwsze trzynaście dni okazały się dwa dania, zafundowane nam przez główne dziś postacie kobiecego i męskiego tenisa. To faktycznie były finały na miarę wielkiego szlema w XXI wieku, godne nie tak częstej przecież sytuacji, gdy nr 1 z rankingu spotyka na korcie nr 2. Oba pojedynki miały zbliżony scenariusz. Serenie Wiliams dwukrotnie wymknął się z ręki drugi set. Amerykanka pokazała wtedy chwilę słabości, Białorusinka natychmiast przypomniała, jak znakomitą potrafi być dziś tenisistką. Rafael Nadal otworzył finał z Novakiem Djokoviciem – jak sam twierdzi – chyba jednym z najlepszych setów w karierze. Gdy Serb wyrównał wydawało się niemal oczywiste, że po raz siódmy z rzędu ich wielkoszlemowy mecz będzie morderczym super-maratonem. Utwierdzały w tym charakterystyczne gesty triumfu ze strony lidera rankingu. Nagle „Nole” wygrał absurdalnie długą, złożoną z 54 odbić wymianę. Nagle w trzecim secie, przy wyniku 4:4, rywal zaliczył bolesny upadek, a na tablicy wyświetlono informację o trzech break-pointach.
W obu pojedynkach to właśnie były momenty zwrotne. Na korcie obudziły się z letargu dwie tenisowe bestie. Amerykanka, która na starcie miała problem z mocnymi podmuchami wiatru, a potem się uspokoiła i zaczęła grać niczym pani profesor, postawiona przed koniecznością trzeciego seta zareagowała z trudem kontrolowanym wybuchem agresji. Ta eksplozja, oglądana z boku, autentycznie przerażała. Gdyby wzrok zabijał Azarenka nie przeżyłaby ani sekundy. Na korcie objawiło się to na szczęście jedynie kosmicznym podniesieniem poziomu własnej gry. Wiktoria, która jest przecież znakomicie walczącą zawodniczką i dwukrotnie w tym sezonie potrafiła Serenę pokonać, tym razem była bezradna jak dziecko. Rok wcześniej na tym samym korcie i z tą samą rywalką dwie piłki dzieliły ją od wygranej, niemal trzymała już puchar w dłoni. Teraz, mimo że zagrała lepsze spotkanie, mogła jedynie pomarzyć o zwycięstwie.
Prawie to samo zdarzyło się w rywalizacji męskiej, z tą różnicą, że wszystkie uzewnętrznione reakcje Hiszpana nie wyszły poza doskonale znaną kibicom normę. Na korcie zaś Rafa nagle włączył wewnętrzne turbodoładowanie i odjechał w siną dal wielkiemu przeciwnikowi. Z sobie znanych powodów nie sięgał wcześniej do aż tak głębokich rezerw. Wielu sądziło, że nie jest już w stanie. Tymczasem Nadal, postawiony pod ścianą, na zasadzie „nie chcę, ale muszę”, raz jeszcze zademonstrował swe niewiarygodne możliwości. Od opisanej sytuacji z III seta Novak do końca meczu zdobył ledwie jeden gem i na korcie nie miał już nic do powiedzenia. Rywal Serba, poważnie ostrzegany przez największe medyczne autorytety, raz jeszcze pokazał światu, że jest chyba człowiekiem niezniszczalnym. Na kortach twardych, które miał omijać, kończy ten sezon, jako suweren. Nikt i nic nie odbierze mu za chwilę pozycji nr 1 ATP na koniec roku, zapewne też przyznawanego przez ITF tytułu mistrza świata. I pomyśleć, że wszystko w sezonie, w którym Rafa ominął Australian Open oraz niespodziewanie przegrał w I rundzie Wimbledonu.
W klubie, w którym pobierałem pierwsze tenisowe lekcje trenerzy mocno zwracali uwagę na styl. Pilnowali, aby zawodnik wykonywał uderzenia ładnie, aby jego ruchy na korcie były eleganckie oraz płynne. Ucząc taktyki podkreślali konieczność wykorzystywania przestrzeni, pokazywali jak należy szukać kątów i co daje dobra akcja przy siatce. Oczywiście, od bardzo dawna takiego stylu gry w tenisa w zawodowej rywalizacji po prostu nie ma. Jak spojrzeć z perspektywy ostatniej nowojorskiej imprezy to niemal wszystko, co przyswajałem przed laty na kortach Warszawianki, zalatuje teraz naftaliną.
Pisałem o tym po ostatnim Roland Garros, odnosząc się do paryskiego starcia Nadala z Djokoviciem. Tam przecież, podobnie jak teraz na Flushing Meadows, była nie tyle finezja, co brutalnie prowadzona wojna. A na korcie nie styl jest dziś najważniejszy, lecz coś, co można nazwać zwierzęcym instynktem zwyciężania. Bijemy na końcu gromkie brawa nie tym, którzy pięknie operują backhandem, bo ci akurat skończyli w półfinale, lecz tym, którzy w meczu o tytuł potrafili wygrać bez względu na okoliczności. Wciąż uczę się podziwiać takie sportowe bestie. Kiedy widzę, jak Serena czy Rafa wchodzą na najwyższe obroty i za moment pokazują plecy dobrze grającym rywalom, najpierw odczuwam strach przed ich siłą. Dopiero potem uznanie.
Karol Stopa
Warszawa, 11 września 2013 roku