Dopingowy wielki blef
- System ścigania dopingu to wielki blef. Często wiemy, kto się szprycuje, ale nie możemy postawić zarzutów, które się obronią przed sądem. Norwescy sportowcy też biorą. Miałem tego wszystkiego dość - mówi Mads Drange. Były łowca dopingu, którego wyznania wstrząsnęły norweskim sportem
Spowiedź ma tytuł "Wielki dopingowy blef", na okładce książki jest zdjęcie biegaczy narciarskich, nad nim sylwetki lekkoatletów, kolarza, biathlonisty, panczenisty, a w środku opowieści o nieukaranych przypadkach brania EPO i innych sposobach podrasowywania krwi przez norweskich sportowców. Przypadkach z lat 2001-2009, dotyczących sportowców z elity, niektórych nadal czynnych, ale autor, który mimo młodego wieku - 32 lata - ma za sobą blisko dziesięć lat pracy w norweskiej komisji antydopingowej, nie podaje więcej szczegółów. Nie wskazuje winnych po nazwisku ani nie podaje, jakie sporty uprawiali. Chodzi mu raczej o pokazanie, jak dziurawe jest antydopingowe sito, skoro jemu samemu przeciekło przez ręce kilka takich przypadków, zwłaszcza wtedy, gdy w 2007 r. dostał zadanie zbudowania bazy profilów krwi norweskich sportowców z myślą o powstającym systemie paszportów biologicznych (to ustalone badaniami profile krwi sportowca, którego potem można zdyskwalifikować na podstawie odchylenia od normy, nie trzeba u niego wykryć zakazanej substancji). A wcale nie uważa norweskiego sportu za wyjątkowo przeżarty dopingiem, wręcz przeciwnie, ma pewność, że w większości krajów jest dużo gorzej. Ale pisze o tym, czego sam doświadczył. W nie byle komisji: Norwegowie to w świecie walki z dopingiem mężowie zaufania, to oni np. sprawowali na polecenie FIS kuratelę nad Rosjanami po tym, jak sypnęło przypadkami dopingu w tamtejszych biegach narciarskich. A ostatnio zostali zaproszeni przez kolarską UCI, by razem z Finami robić audyt działań antydopingowych federacji w czasach rządów Heina Verbruggena i jego następcy Pata McQuaida.
Raport, który miał wysadzić sport
Drange do 2013 roku był w komisji szefem departamentu sportu wyczynowego i rozwoju. Zrezygnował kilka miesięcy temu. - Miałem w tym świecie renomę, miałem świetlaną przyszłość. Ale po sześciu latach antydopingowej pracy na pełen etat straciłem wiarę w to, co robię. Kluczowym graczom w tym świecie nie zależy na oczyszczeniu - tłumaczy. Decyzję podjął po tym, jak zimą 2013 roku dostał z dwóch niezależnych od siebie źródeł dostęp do raportu o skali dopingu w lekkiej atletyce. "Ten raport mógł wysadzić w powietrze i federacje sportowe, i agencje antydopingowe, tak wielka w nim była rozbieżność między liczbą biorących doping, a liczbą łapanych i ujawnianych. Problem w tym, że WADA publikację tego raportu wstrzymała, a naukowcy u których go zamówiono, zostali zobowiązani do milczenia" - wspomina w cytowanych przez norweskie media fragmentach książki. Jak mówi, wtedy zrozumiał, że tak naprawdę szefom sportu nie chodzi o łapanie oszustów, tylko o zachowanie pozorów walki o czystość.
Byłem pożytecznym idiotą
- Ten system nie działa. I oszuści to wiedzą. Byłem przez lata pożytecznym idiotą, w służbie dobrego wizerunku sportu - wspomina. Zbierając dane o profilach krwi sportowców, widział odchylenia, które jego zdaniem dało się wytłumaczyć tylko dopingiem krwi. Ale to było w czasach przed paszportami biologicznymi i dowody nie były na tyle mocne, by się obroniły przed sądem. To podstawowy problem walki z dopingiem: wiele substancji, które nazywamy potocznie niewykrywalnymi, jest dla kontrolerów świetnie widocznych w próbkach, ale od wiedzy kontrolera do pozytywnego wyniku testu dopingowego, który będzie zrobiony atestowaną metodą, i nie do podważenia przez prawników - a sportowców stać na świetnych prawników - jeszcze bardzo daleka droga. To można od kontrolerów usłyszeć od dawna, ale rzadko się zdarza ktoś taki jak Mads Drange, kto nie tylko rzuca pracę w antydopingu, ale jeszcze pisze potem książkę: o bezradności kontrolera, który im dłużej pracuje, tym wyraźniej widzi, że najął się do przenoszenia wody sitem, że, jak tłumaczy Drange, jedni latają jak głupi po świecie szukając grzeszników, a inni pozwalają im się wymknąć, bo albo są opieszali w uchwalaniu lepszego prawa, albo szukają tak, żeby niczego nie znaleźć.
Nie zrobisz mi tego, prawda?
Właśnie trwa promocyjne tournée książki i autora po norweskich mediach. Drange rozpętał burzę, słyszy oskarżenia, że epatuje sensacjami, by zarobić, że nie podaje konkretów, a jednocześnie okładką książki sugeruje, o jakie sporty może chodzić, chce wykorzystać olimpijską gorączkę (w Vancouver Norwegia była na czwartym miejscu w tabeli medalowej, w Soczi liczy na podobny wynik) do swoich celów. Rok temu podobną burzę rozpętał dokumentalny film "Wyścig krwi w narciarstwie" wyemitowany podczas mistrzostw świata w Val di Fiemme przez szwedzką telewizję SVT. W filmie zarzucono doping krwi najlepszym norweskim biegaczom lat 90., w tym samemu Bjoernowi Daehliemu. Ale wtedy oskarżenie przyszło z zewnątrz, a teraz - choć w przeciwieństwie do filmu, bez konkretów - z Norwegii.
Drange tłumaczy, że wątek nieuczciwych norweskich sportowców, który robi największą karierę medialną, nie jest w książce najważniejszy. Chodzi o pokazanie systemu, który pozbawia złudzeń nawet takich młodych i zdolnych jak on. Miał już dość marnowania swojego zapału i wiedzy, dość frustracji z powodu niedoskonałości narzędzi, z powodu zaniedbań i zaniechania działaczy. Opisuje system, w którym wielu łowców dopingu jest zainteresowanych tylko wyrobieniem normy kontroli i świętym spokojem, a działacze są dla łowców dopingu nie sojusznikami, tylko wrogami. Bo wielu działaczy ostry reżim kontroli uważa za zamach na dobre imię swojej dyscypliny. Dla nich ważne jest, by nie odstraszać sponsorów, by wypełniać biznesplany powstające wokół wielkich gwiazd, a czy te gwiazdy są czyste czy nie, to już drugorzędna sprawa. Gdy na igrzyskach w Seulu w 1988 wykryto doping u Bena Johnsona, władca lekkiej atletyki lat 80. i 90. Primo Nebiolo jeszcze tuż przed ogłoszeniem tej wpadki upewniał się u szefa MKOl Juana Antonio Samarancha: "Nie zrobisz mi tego, prawda?". Jak widać choćby po rządach Verbruggena w światowym kolarstwie, podczas których rósł w siłę m.in. system oszustwa zbudowany wokół Lance'a Armstronga, nie tak wiele się od czasu pytania Nebiolo zmieniło.
Strzelanie na oślep
Drange mówi, że to, co go najbardziej załamało, to poczucie, że w Norwegii i tak miał do czynienia z systemem, który działa nieźle. - Doping w Norwegii jest większym problemem, niż się kibicom wydaje, ale mniejszym niż w innych krajach. Gdy patrzę, jak u nas łatwo oszukać system, to jak musi być tam, gdzie system nie działa? - mówi. I prosi, żeby nie szukać samych łatwych celów: na Jamajce, gdzie komisja powstała dopiero sześć lat temu, czy w Kenii albo Etiopii, gdzie wiarygodne testowanie jest nadal właściwie niemożliwe. - Na Kenię czy Etiopię wskazywać łatwo, ale nie ma co sięgać tak daleko, wystarczy do Europy - mówi. W wywiadach promujących książkę wytyka np. holenderskiej agencji, że pobiera za mało próbek krwi, a szwedzkiej, że robi śmiesznie małą liczbę testów na EPO.
Zdaniem Drange, cały system jest obarczony błędem i zbyt ociężały, a tu potrzeba szybkiego, elastycznego reagowania. Zbyt dużą wagę przywiązuje się do kontroli podczas zawodów, a za małą do badań niezapowiedzianych, poza zawodami. Mimo że od dawna wiadomo, iż podczas zawodów wpadają już tylko idioci albo biedacy jadący na tanim koksie, zanieczyszczonym albo sporządzonym w innym stężeniu niż podane na opakowaniu (co powoduje błędy w wyliczaniu czasu wypłukania dopingu z organizmu). Kolejne częste grzechy systemu to wyrabianie normy badaniami moczu, a nie testami krwi (badanie moczu jest dużo tańsze, ale znacznie mniej skuteczne) i testowanie na oślep, byle liczby się zgadzały. W ten sposób marnuje się i tak ograniczony budżet na antydoping (budżet WADA to 20 mln euro rocznie od rządów i od MKOl, jak w takiej sytuacji wygrać wojnę z oszustami, skoro sam Lance Armstrong szprycującemu go lekarzowi zapłacił milion dolarów?), strzelając na oślep, byle wystrzelać naboje. A można by to robić mądrzej, celując w tych najbardziej podejrzanych. Drange wspomina, że ci sportowcy, którzy mieli podejrzane profile krwi, często też zachowywali się dziwnie, np. często zmieniając miejsca pobytu.
Nadzieja w policji
Wiele komisji stosuje już takie inteligentne namierzanie, ale Norweg jest sceptykiem. - Brakuje odpowiednich fachowców, którzy potrafiliby zdemaskować oszustów - mówi. Szefowie WADA też są tego świadomi, nieustannie wzywają do tego, by federacje inwestowały w badania krwi, w tworzenie paszportów biologicznych, by testowały mądrzej, nie pobłażały swoim, nawiązywały współpracę ze służbami: z policją, celnikami. Niemal wszystkie wielkie afery dopingowe ostatnich lat zaczynały się od śledztwa policji albo amerykańskich agentów federalnych, a nie po kontrolach antydopingowych: afera BALco, upadek Marion Jones, Tima Montgomery'ego, wreszcie upadek Armstronga. Dlatego Lance, ale i inni skompromitowani kolarze, ostatnio Michael Rasmussen, przyznają: Baliśmy się celników, policjantów. Ale samych kontrolerów - nigdy.