

Strona internetowa turnieju
Profil turnieju na oficjalnej stronie ATP
Miejsce rozgrywania turnieju: Melbourne, Australia
Czas rozgrywania turnieju: 13.01.2014-26.01.2014
Drabinka: Singiel - 128 osób, Debel - 64 pary
Nawierzchnia: Hard (Plexicushion)
Pula nagród: AUS $ 16,000,000
Zwycięzca singla 2013:
- Novak Djoković (SRB)
Zwycięzcy debla 2013:
- Bob Bryan / Mike Bryan (USA)
Punktacja:
Zwycięzca - 2000 pkt.
Finalista - 1200 pkt.
Półfinalista - 720 pkt.
Ćwierćfinalista - 360 pkt.
Uczestnik 4. rundy - 180 pkt.
Uczestnik 3. rundy - 90 pkt.
Uczestnik 2. rundy - 45 pkt.
Uczestnik 1. rundy - 10 pkt.
Nawet najlepsza potrawa w końcu się nudzi, jeśli jest serwowana zbyt często. Nie chcąc więc dopuścić do znudzenia użytkowników smakowitymi skądinąd przedturniejowymi analizami redaktorów mtenis.com.pl, postanowiłem tym razem podejść do tematu z nieco innej strony. Okoliczności można uznać za wielce sprzyjające, do wspominania z poprzedniej edycji za wiele znowu nie ma(meczów wartych zapamiętania razem trzy, Djokovic-Wawrinka, Federer-Tsonga, Murray-Federer), o których już napisano wszystko, obecna edycja ma faworytów aż dwóch i pół(o ile Del Po dojdzie do ćwierćfinału bez problemów) i o tym też napisano już wszystko. Zaś rozgrywany w Melbourne turniej ma to do siebie, że przez lata dostarczył nam bardzo dużą ilość naprawdę epickich, godnych wiecznej pamięci spotkań. I choć podobnych wspominków było już wiele, pozwolę sobie jeszcze raz sięgnąć do księgi chwały Australian Open.
Oczywiście zapominalskim przypominam, że finale ubiegłorocznej edycji turnieju Novak Djokovic pokonał Andy'ego Murray'a 6-7(2) 7-6(3) 6-3 6-2 i obronił w ten sposób po raz drugi tytuł mistrza Australian Open.
Australian Open – ”moje” mecze. Część I
Nie wymienię tu wszystkich spotkań z tej księgi. Ba, być może uznacie, że nie wszystkie mecze o których napiszę, są jej godne. Cóż, jak zaznaczyłem już w tytule, moją intencją jest opisać mecze, które wyryły się mocno w mojej pamięci. Nie będę też pisał dokładnych streszczeń, każdy może, czy wręcz powinien sam obejrzeć przynajmniej część z tych spotkań. Raczej skupię się na szerszym kontekście i moich prywatnych impresjach. Nie, bez obaw, nie będą to wyłącznie mecze Rogera Federera, choć nie da się ukryć, że sympatyczny Szwajcar będzie postacią, o której napiszę tu być może najwięcej. Z tej prostej przyczyny, że to najbardziej ”mój ” ze wszystkich tenisistów, to jemu najmocniej kibicowałem, jego mecze najdokładniej śledziłem. Jednak na całe szczęście dla dużej części czytelników, czasem zdarzyło mi się obejrzeć też i jakichś innych zawodników. Zatem do rzeczy! Jednak najpierw jeszcze jedna istotna sprawa: kolejność. Uznałem, że najlepsza będzie czysto dowolna i w takiej też będą opisywane spotkania. Jakoś jednak tak wyszło, że ta dowolna stała się chronologiczną, przynajmniej w pierwszej części.
Wszystko co dalej napiszę, będzie całkowicie subiektywne, w dodatku czasem nieco patetyczne dla lepszego efektu. Także proszę o zrozumienie. Zatem miłej lektury, a wolnej chwili również oglądania.
Na dobry początek… jedno ze spotkań wszech czasów! Pete Sampras – Andre Agassi AO 2000
Zdaniem Alfreda Hitchcocka, dobrym film powinien zaczynać się od wybuchu, a następnie napięcie powinno tylko rosnąć. Tego drugiego niestety obiecać nie mogę. Ale zacząć od wysokiego ”C” już owszem. Pete Sampras - Andre Agassi, Australian Open 2000. Cóż to było za spotkanie… Nie, tym razem nie jest to wyświechtany slogan dziennikarza sportowego, ale najczystsza prawda. Jednak najpierw kilka słów o kontekście tego spotkania, w tym przypadku wielce istotnym, bez obaw, nie będę zanudzać całą historią spotkań Sampras – Agassi, jak zrobiliby niektórzy, bez wskazywania palcami, rzecz jasna.
Skupiając się tylko na tym spotkaniu, był to mecz o, jak się okazało krótkotrwałą, supremację w męskim tenisie. Rok 1999 przyniósł dwa bardzo doniosłe wydarzenie w tenisowym świecie. Pierwszym był sensacyjny powrót do formy Andre Agassiego, który nie tylko sensacyjnie wygrał na kortach Rolanda Garrosa, ale też początek zmierzchu dominatora lat 90-tych, Pete’a Samprasa. Oczywiście te dwa zjawiska nie pozostawały w oderwaniu od siebie. Po wygranej w Paryżu, Agassi kontynuował swój triumfalny marsz również na kortach Wimbledonu, gdzie doszedł aż do finału. Tam jednak musiał uznać zdecydowaną wyższość Samprasa. Walka o prymat miała rozegrać się więc na najbardziej dla obu neutralnych kortach twardych.
Pierwszą konfrontację w finale Los Angeles wygrał Sampras i to on wydawał się faworytem US Open. Jednak do pojedynku nie doszło, przed turniejem Pete doznał kontuzji, a puchar z wygraną na Flushing Meadows zgarnął Agassi. Do kolejnej konfrontacji doszło w czasie Tennis Masters Cup. Panowie spotkali się już w fazie grupowej, Sampras wracał do gry po długiej przerwie i wydawało się, że nie ma większych szans, co potwierdziła gładka wygrana Andre. Jednak bardziej utytułowany z Amerykanów błyskawicznie się odrodził, doszedł aż do finału i w kolejnym pojedynku z odwiecznym rywalem wręcz go zdeklasował, wysyłając mocny sygnał, że ciągle ma zamiar walczyć o miano najlepszego tenisisty na świecie.
I to właśnie była realna stawka półfinału Australian Open. Cały tenisowy świat zastygł w wyczekiwaniu. I było czego wyczekiwać. Mecz stał na niebywałym nawet jak na tę dwójkę poziomie. Sampras dał z siebie wszystko i szczerze mówiąc, aż do piątego seta byłem przekonany, że wygra. Nie tylko zresztą ja. Świętej pamięci Zdzisław Ambroziak miał już gotowy tytuł artykułu: ”SamprAS w serwisowym transie”. Jednak nawet 38 asów to było za mało na Agassiego tego wieczora. Decydujący okazał się jednak TB czwartego seta, Pete po swoim firmowym running forhendzie zyskał przewagę mini breaka, jednak nie zdołał jej utrzymać, przegrał tego seta, w decydującej partii opadł z sił. Górą był Andre, który wygrał potem w finale z Kafielnikowem.
Cały mecz:
TB 4 seta:
Przeczucia czasem mają sens. Roger Federer – Marat Safin AO 2005
Czym jest przeczucie? Wnioskami, jakie nasz umysł potrafi wyciągnąć, analizując dane poza naszą świadomością. Brzydka pogoda, śliska droga, autokar pamiętający jeszcze poprzedni ustrój, kierowca też jakby wczorajszy? Cóż, nie trzeba mieć w sobie utajonego Sherlocka Holmesa, by poczuć się odrobinę niepewnie.
Cóż, może to było właśnie to, a może zwykłe fanowskie panikarstwo, dość powiedzieć, że ja przed półfinałem Rogera z Safinem czułem się, no cóż, właśnie odrobinę niepewnie, choć tu nie było żadnych widocznych na pierwszy rzut oka przesłanek… Choć na drugi rzut już były. Kiedy bodaj miesiąc wcześniej zastanawiałem się, któż to może być zagrożeniem dla Federera w nadchodzącym Australian Open, na pierwszy plan wysunęła się właśnie osoba Marata. Z kilku co najmniej przyczyn. Po pierwsze z samego poważania, jakim cieszył się Rosjanin. Dzisiejszym fanom tenisa, mającym w głowie obraz Rosjanina jako pajaca i birbanta, który przepił talent, wydawać się to może nieco dziwne. Jednak wtedy Safin to był naprawdę ktoś, w dodatku miał w tym turnieju całkiem niezłe osiągnięcia, rok i trzy lata wcześniej był w finale i w ogóle Australia zawsze była dla niego nowym początkiem, na zasadzie ”teraz to się wezmę…” I tym razem ten początek miał mieć solidne podstawy, choćby dlatego, że zaczął się nieco wcześniej, a konkretnie w momencie zatrudnienia przez Marata Petera Lundgrena, byłego szkoleniowca Federera.
I właśnie Lundgren był tym ”po drugie” na liście przyczyn obaw przed Rosjaninem. Zwłaszcza, że efekty tej współpracy przyszły szybko. Marat wygrał w hali Bercy, a na TMC doszedł do półfinału, gdzie spotkał się właśnie ze Szwajcarem. I choć pierwszy set dość łatwo wygrał faworyt, to drugi zaczął się od przełamania dla Safina, a zakończył niewiarygodnie długim i zaciętym tajbrekiem. Był to widomy znak, że Rosjanin może być dla, będącego wtedy u absolutnego szczytu potęgi Federera, poważnym zagrożeniem.
Jednak wydawało się, że Australia musi również paść łupem lidera światowego tenisa. Roger również nie próżnował, zatrudnił do pomocy Tony Roche’a(pod kątem Paryża niby… osobiście uważam, że była to fatalna decyzja i może nie tyle pogorszyła grę Szwajcara, ale na pewno jej nie poprawiła w najmniejszym stopniu, ale to tylko dygresja…), grał w Melbourne bardzo pewnie, w ćwierćfinale zaś zaskakująco łatwo pokonał Agassiego. Nic nie zapowiadało porażki, owszem, mecz miał być zacięty, ale faworyt był dość wyraźny. Nawet jednak relatywnie łatwo wygrana przez Szwajcara pierwsza partia mnie nie uspokoiła.
Marat dopiero się rozkręcał. Również prowadzenie Federera 2-1 w setach nie powaliło Rosjanina. Mecz stał od samego początku na niesamowitym poziomie, symptomatyczne było, że Federer był zmuszany non stop do gry na swoim najwyższym poziomie. Jako, że mu się to udawało, w czwartej partii stanął przed szansą zakończenia meczu. Jednak nie pierwszy i nie ostatni raz w karierze, Szwajcar wypuścił okazję z ręki. Decydujący, piąty set stał na bodaj jeszcze wyższym poziomie, a emocje sięgały zenitu. Postawiony pod ścianą Federer zdołał w ostatniej chwili odrobić stratę podania, jednak ostatecznie nie był w stanie powstrzymać grającego życiowy tenis Safina, który po epickiej walce wygrał ostatniego seta 8-6, bo w finale przebić serca gospodarzy pokonując innego herosa tej edycji, Lleytona Hewitta. Był to drugi i w co nikt by chyba wtedy nie uwierzył, ostatni wielkoszlemowy triumf Marata Safina.
Skrót cz.1:
cz.2:
Gwiazdka w styczniu. Roger Federer – Andy Roddick AO 2007
Które prezenty są najfajniejsze? Te niespodziewane? A może spodziewane, konsultowane i na pewno trafne? Od tego meczu wiem już, że najlepiej jest, kiedy wiesz, że dostaniesz prezent, wiesz, że będzie fajny, a… dostajesz dziesięć razy lepszy. Bo tak było w tym przypadku. Wiedziałem, że Roger jest formie(być może najlepszej w karierze), że będzie chciał wygrać ten mecz za wszelką cenę, wygrać go wysoko i że jest duża szansa, że tak się właśnie stanie. Jednak tego dnia Szwajcar zrobił swoim fanom wyjątkowy prezent, a całemu światu sprezentował pokaz brawurowego i zarazem bezwzględnego tenisa.
Po znakomitym sezonie 2006, zakończonym fenomenalna grą w kończącym sezon turnieju mistrzów, był Szwajcar pewnym liderem rozgrywek, moim coraz śmielszych ataków ze strony Rafaela Nadala. A już na pewno na kortach twardych mógł czuć się wyjątkowo pewnie. Jednak był ktoś, komu ten stan rzeczy nie do końca odpowiadał. Andy Roddick zatrudniwszy w sierpniu 2006 Jimmy’ego Connorsa, dostał wraz z tą zmianą niebywały zastrzyk motywacji. Wygrał w Cincinnati, w US Open doszedł do finału, gdzie musiał uznać wyższość Szwajcara, jednak już w czasie rozgrywanego w Szanghaju Masters Cup, był już dosłownie o krok, a właściwie smecz, od pokonania rywala. Ta sztuka udała mu się w czasie pokazowego turnieju na kortach Kooyongu.
Przed półfinałowym starciem na Rod Laver Arena, wydawał się Amerykanin mocny, pewny siebie i zdeterminowany. Jednak ta atmosfera tylko jeszcze bardziej nakręciła Federera. Mecz rozpoczął Szwajcar od przełamania budzącego w tym okresie wielki respekt podania rywala i choć Andy zdołał odrobić stratę, seta pewnie wygrał numer jeden na świecie, prezentując przy tym niebywałą lekkość w grze. Jednak to co stało się później, wprawiło w osłupienie widzów zgromadzonych na trybunach w Melbourne i przed telewizorami. Roger zaczął grać jak w transie i dosłownie zmasakrował swojego przeciwnika, wygrał drugiego seta do zera, w trzecim również nie pozostawił wątpliwości, kto tego dnia jest lepszy.
Sfrustrowany Andy nie mógł wiele poradzić na taki obrót sprawy. Federer był w tym turnieju w życiowej dyspozycji i pokonując wszystkich rywali łączne z Fernando Gonzalezem w finale bez straty seta, potwierdził po raz kolejny swoja klasę. To najbardziej ”fanowski” fragment tego wpisu, moim celem nie jest zachwycanie się bez umiaru Federerem(no dobra, zachwycam się), czy też zwłaszcza pognębianie Roddicka, który po prostu miał tego pecha, że trafił na rywala w formie i z niebywałą motywacją. Po prostu wspominam ten mecz i cały turniej niebywale miło, w grze Rogera była wtedy jakaś taka nieuchwytna i niedostępna innym lekkość, której w późniejszych latach i sam Szwajcar miał okazję doświadczyć w zaledwie kilku turniejach, by nie powiedzieć meczach. Piękne wspomnienie, którego życzę każdemu fanowi tenisa. Zobaczyć idola w życiowej formie, grającego tak, że dech zapiera. Jakże byliśmy głupi, że nie umieliśmy wtedy w pełni tego docenić.
Skrót:
Cały mecz:
Zimnym prysznic. Roger Federer-Janko Tipsarevic AO 2008
W jakim nastroju kończyli sezon 2007 fani Rogera Federera? W co najmniej znakomitym, by nie powiedzieć szampańskim. Po małym wiosennym kryzysie(tak zwana ”afera oponkowa”) nie był śladu, Nadal, choć ciągle upierdliwy, wydawał się przynajmniej chwilowo spacyfikowany(wyraźna wygrana w półfinale Masters Cup, dodatni bilans w całym sezonie), owszem, coraz poważniejsze wydawało się zagrożenie ze strony młodego Djokovica, ale w powszechnym mniemaniu Serb miał jeszcze przez jakiś czas ustępować grającemu ciągle genialne Szwajcarowi.
Powodów do niepokoju przesadnych nie było, jeśli nie liczyć wycofania z imprez poprzedzających Australian Open. Mówiło się coś o problemach żołądkowych, ale dwa sety wygrane do zera w meczu otwarcie w pełni uspokoiły nastroje. Aż wreszcie przyszedł mecz z Tipsarevicem…
Coż, teraz to jesteśmy strasznie mądrzy, porażka z Djoko, diagnoza mononukleozy, wiosenne kompromitacje z Nadalem, których apogeum miało miejsce w Paryżu, wreszcie historyczny mecz i historyczna porażka w finale Wimbledonu. Anatomię strącenia tenisowego boga do świata zwykłych śmiertelników znają wszyscy. Ale wiecie co? Kiedy to wszystko się działo, ja ciągle uważałem, że to jakiś koszmarny sen, który zaczął się w czasie meczu z Janko. To ten mecz był kamykiem, który uruchomił lawinę, pierwszą kostka domina.
Nawet jeśli przyjmiemy, że postawa Rogera w tym spotkaniu była bardziej skutkiem, niż przyczyną. Po prostu do dziś nie wierzę, że on w tak debilny sposób przegrał pierwszego seta, że zaczął grać tak pasywnie, strachliwie, że król winnera i ofensywnego półwoleja z baseline, stał się nagle samozwańczym poetą lifta przez środek…
Mecz był zacięty, pełen emocji i walki, chwilami fascynujący zapewne… zapewne, bo ja ciągle byłem w szoku! Co się dzieje? Czemu on tak gra?! To wtedy, w tym momencie kariery Szwajcara, po prostu niedorzeczne, niemożliwe, niepojęte… Gdybym się jutro obudził i na korty wyszliby Federer i Tipsarevic, a kalendarz pokazywałby rok 2008 wcale bym się nie zdziwił. Po prostu uznałbym, że przebudziłem się z sennego koszmary, który był tak oderwany od rzeczywistości, że wydarzyć się naprawdę po prostu nie mógł. A jednak. To się działo naprawdę. A potem było już tylko gorzej.
Skrót:
Zmierzch tytana. Roger Federer – Novak Djokovic AO 2008
”Stworzyłem potwora” – te słowa Rogera Federera przeszły do historii. Wypowiedział je po porażce w półfinale z Novakiem Djokovicem, która kończyła jego serię występów w finałach turniejów wielkoszlemowych, zapoczątkowaną w czasie Wimbledonu 2005. Ta porażka była szokiem dla tenisowego świata. Stało się to, co zdaniem wielu było niemożliwie, choć tak naprawdę przecież w końcu stać się usiało. Federer przegrał. W Szlemie. Poza Paryżem. Z kimś innym niż Nadal. Przed finałem. Po meczu z Tipsarevicem, wszyscy zadawali sobie pytanie, czy to była chwilowa słabość Mistrza, czy znak czegoś więcej. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.
Rok wcześniej Federer i Djokovic spotkali w Australii dużo wcześniej, bo już w 4 rundzie i po efektownym, ale zdominowanym przez faworyta meczu, wygrał Szwajcar. Jednak przez ten czas poczynił Serb wielkie postępy. Półfinały RG i Wimbledonu, przegrany, ale zacięty, choć trzysetowy finał US Open z Rogerem, wygrane turniej Masters, wygrane mecze z Federerem i Nadalem. To wszystko w wieku 20 lat. Te osiągnięcia czyniły go jednym z głównych faworytów każdego turnieju i głównym obok Nadala rywalem numeru jeden na świecie. Przed meczem w Melbourne faworytem był rzecz jasna Federer, pomimo wielkiego znaku zapytania po wcześniejszych kłopotach.
Jednak po raz kolejny w tamtym turnieju Szwajcar grał niepewnie, w dziwny sposób oddawał ważne punkty. A Novak wręcz przeciwnie, był niezwykle pewny w każdym elemencie i po mimo zrywu rywala w trzecim secie i szalonej walki Federera w tajbreku, zdołał wygrać mecz w trzech setach. Wszyscy mieli świadomość, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym, graczem, który od teraz będzie pracować na swoją własną legendę. A Federer? Po tym meczu był mocno zmieszany, choć mówił o uldze, wyzwoleniu z meczącego uścisku potwora, którego sam stworzył. Potwora, który ciągle musi wygrywać. Wstrząśnięci byli za to fani szwajcarskiego mistrza. Nie mieli pojęcia, że… no właśnie. Że dobrze to już było.
Skrót:
Ostre strzelanie na RLA. Rafael Nadal – Jo Wilfried Tsonga AO 2008
Jednak zanim doszło do porażki Rogera Federera, w turnieju miała miejsce jeszcze jedna sensacja. Przeniesiony wehikułem czasu Muhammad Ali wyszedł na kort centralny w Melbourne i zmasakrował Rafę Nadala. O dziwo nie w walce na pięści, ale w odbijaniu małej piłeczki.
Narzekamy na ten współczesny tenis, narzekamy i narzekamy. Nie bez powodu, te wymiany ciągną się i ciągną, a poza ścisłą czołówką mamy głównie graczy prezentujących jeszcze brzydszy tenis, albo grających może i ładnie, ale zawstydzająco mało skutecznie. Dlatego kiedy pojawia się ktoś taki jak Tsonga i jeszcze osiąga taki wynik jak Tsonga, po prostu serce rośnie.
Powiem Wam szczerze, że jak zobaczyłem Jo z Nadalem na USO, to mi się materiałem na dobrego gracza w ogóle, ale to w ogóle nie wydawał. Wygrana w Australii z Murray’em była jednak znakiem, że w tym człowieku coś jest, mecz z Jużnym potwierdził, że to bardzo klasowy gracz. Australia, a za nią cały świat, pokochała radosny, trochę niefrasobliwy tenis Jo i jego radosne, trochę niefrasobliwe podejście. Jednak dopiero mecz z Rafą pokazał, jaka moc drzemie w tym misiowatej trochę postury zawodniku. A zarazem jakież on ma czucie! Te stop woleje mogą się większości tylko śnić. No ludzkie pojęcie przechodziło, co on tam wyczyniał. Hiszpan był tylko tłem dla szalejącego na całym korcie Francuza, który dał zupełnie niezwykły pokaz połączenia niedźwiedziej siły z godną pianisty subtelnością. Nawet późniejsza porażka w finale z Djokovicem nie przysłoniła tego, co w tym turnieju osiągnął Tsonga.
Skrót:
Cały mecz:
Strach się bać. Rafael Nadal – Tommy Haas AO 2009
Rafa Nadal, cóż za wdzięczny temat, zwłaszcza dla ortodoksyjnego fana Federera… Jednak trzeba powiedzieć, że Rafa jest postacią dość kontrowersyjną i wiele osób zadaje sobie pytanie, czym oprócz wybiegania i obwodu bicepsa Hiszpan wygrał tyle turniejów.
Otóż, niestety, nie tylko tym. Może być to zaskoczeniem dla wielu, ale są mecze, w których widać, że Nadal nie tylko umie grać w tenisa(!), ale też posiada niebagatelny talent(!!) i umiejętności(!!!). Gdzież ich szukać, zapyta ktoś dobrodusznie. No na pewno nie w wygrywanych seryjnie turniejach na cegle, w których prezentuje tenis doprawdy ohydny, ani nawet w tych najbardziej znanych meczach na innych nawierzchniach, gdzie poza dobrymi fragmentami, zdarzało mu się grać chyba jeszcze paskudniej.
Owszem, rzeźnie z Djokovicem mają swój toporny urok, ale te mecze najfajniej ogląda się youtube, gdzie wywalone są 2-4(!) godziny baloników i klepania ”ja do ciebie, ty do mnie” przez środek kortu, a zostają same efektowne wymiany. Trafiają się jednak Hiszpanowi prawdziwe perełki, mecze, w czasie których przez całe spotkanie potrafił grać nie zabójczo skutecznie, ale też niebywale efektownie. Cóż mogę napisać o tym meczu? Może to, że w czasie jego obejrzeniu słałem paniczne sms-y do innych kibiców Feda i naprawdę zacząłem się obawiać(jak się potem okazało, całkiem słusznie), że Rafa może ten turniej po prostu wygrać. Jedno z najlepszych spotkań Rafy, jakie widziałem.
Jutro po południu część druga! A w niej: jeszcze więcej Rafy Nadala,
Australian Open - "moje" mecze. Część II
Dlaczego właśnie Australia?[/center]
Robiąc co jakiś czas listy najlepszych, najbardziej zaciętych, czy też widowiskowych spotkań, nie sposób nie zauważyć pewnej nadreprezentacji turnieju w Melbourne w stosunku do innych imprez. Jakoś tak się składa, że na Antypodach zawodnicy grają jakoś lepiej, częściej pokazują optymalną formę i można spodziewać się większej liczby godnych zapamiętania widowisk. Jakie są tego przyczyny? Moim zdaniem co najmniej kilka. Dość oczywiste wydaje się kalendarzowe umiejscowienie turnieju, gracze zawsze na początku roku są wypoczęci i w dobrej formie. Kolejna sprawa to nawierzchnia. Cegła promuje jednak bardzo powtarzalny schemat gry, zaś obecna trawa owszem, w pierwszym tygodniu jest dość szybka, co skraca wymiany, zaś w drugim zaczyna przypominać... cegłę, piłki odbijają się co prawda dość nisko, ale wolno, przez co gra chwilami przypomina karykaturalną wersję tenisa z wolnego hard czy kortów ziemnych, a zwodnicy dalej tłuką długaśne wymiany, tyle że zmuszani są do odgrywania często z ekwilibrystycznych pozycji.
Zaś Australijskie korty sprzyjają efektownej grze, może nawet dawniej bardziej niż przed zmianą nawierzchni, choć przecież podnoszą się głosy, że w tym roku jest nieco szybciej.
Owszem, podobnie można by powiedzieć o Nowym Jorku, ale nie sposób zapomnieć o istotnej różnicy w regulaminie zawodów. O ile Amerykanie wprowadzili rozgrywkę tajbrekową w decydującej partii, o tyle w Melbourne ciągle gra się w niej do dwóch gemów przewagi, co rzecz jesna sprzyja niebywale dramatycznym widowiskom. Do tego, paradoksalnie, sprzyjają też klimat(!) i różnica czasu z Europą(!!).
Co to ma do rzeczy, ktoś zapyta? Jak niby ma pomagać gorąco, co ma do tego czas? Ano to, że wszystkie widowiska, jakie znajdziecie w tym temacie, wszystkie te piękne i wiekopomne mecze w Australii, rozegrano w godzinach nocnych, w tych sesjach, właśnie ze względu na pogodę i widzów z innych kontynentów, lokuje się potencjalnie najlepsze mecze we wczesnych rundach i(od sezonu 2005) wszystkie najważniejsze mecze w turnieju z finałem włącznie.
Nie ma tu przypadku, a wszystkim śmiejącym się z narzekającego na gorąco Piotra Ćwielonga, można jedynie polecić solidny wysiłek w pełnym słońcu, wcale niekoniecznie kilkugodzinny mecz tenisa w czasie australijskiego lata w niecce Rod Laver Arena, wystarczy polskie lato na ścieżce biegowej. Wieczorne sesje niewątpliwie mają swoją magię i wyjątkową atmosferę, a ze wzgledu na lepsze warunki dla zawodników, a prosi się o wielkie widowiska. W połączeniu z szeregiem wspomnianych wcześniej czynników, dostajemy w styczniu wiele wyjątkowych spotkań. Wróćmy jednak do głównego tematu!
Niekończąca się opowieść. Andy Roddick – Younes El Aynaoui, AO 2003 Wiele ze spotkań które wymieniłem, było oczekiwanych już przed turniejem, wszyscy wiedzieli, że dani zawodnicy mają ze sobą zagrać i czego mniej więcej można się spodziewać w ich meczu. Czasem taka sytuacja tworzy się w trakcie zawodów. Bywają jednak przypadki, że wielki mecz, który potem jest wspominany latami, "rodzi się" zupełnie niespodziewanie. Tak też było i w tym przypadku. Andy Roddick był już wtedy, mimo młodego wieku, uznawany za gwiazdę rozgrywek, ogłoszonym sukcesorem największych amerykańskich gwiazd. Zresztą do pojedynku z jedną z nich, Andre Agassi, miał być ten mecz szybkim i bezproblemowym wstępem. Może nie rozgrzewką, springiem ze słabeuszem, bo czarodziej rakiety Younes El Aynaoui był graczem cieszącym się powszechnym szancunkiem zarówno innych zawodników, jak i kibiców, jednak w powszechnym odczuciu, nie miał prawa zagrozić w tym meczu potężnie serwującemu i mocno bijącemu z forhendu Amerykaninowi.
Co z tego wszystkiego wyszło "w praniu"? Wynik 21-19 w piątym secie, zachowanie graczy i trybun po meczu, mówią wszystko. Spotkanie, które przeszło do legendy, mecz, który doprowadził do skraju wytrzymałości zawodników, zaś do białości rozpalił widzów na trybunach i przed telewizorami. Tego dnia kochaliśmy ich obu. Można jedynie żałować, że Andy nie dostał dodatkowych kilku dni przerwy na odpoczynek, bo w następnym meczu był niestety zbyt zmęczony by podjąć walkę z Agassiem.
Piłka meczowa:
Skrót:
Siła symetrii. Rafael Nadal - Fernando Verdasco, AO 2009
Jeśli meczem z Haasem pokazał Rafa Nadal, jak efektownie potrafi grać, to w tym spotkaniu po raz kolejny udowodnił, jak wielkim jest wojownikiem. Tak szczerze, to nikt się za wiele po Verdasco w tym meczu nie spodziewał. Mówiło się co prawda, że Cahill zrobił z niego dużo lepszego gracza, że poprawił bekhend, świetnie serwuje, stał się niesamowitym atletą... Ale żeby od razu zagrozić Nadalowi? Biorąc jeszcze pod uwagę, co zwykli wyczyniać w spotkaniach z Rafą jego rodacy? Raczej nie dawano Nando większych szans.
A jednak. Hiszpanie stworzyli niesamowite widowisko, zaskakujące nie tylko intensywnością, ale też wielokrotnie efektownością wymian. Verdasco, co było niemałym szokiem, wydawał się grać lepiej od słynnego rywala. Nie tylko mocniej serwował, ale też z wiekszą siłą uderzał piłki w wymianach. Obaj niesamowicie gonili się po korcie, wydawało się wręcz, że Rafa jest już na skraju fizycznej wytrzymałości, wyglądał na wyczerpanego. A jednak nie dał się złamać. Pomimo, że Verdasco rozegrał jedne z najlepszych tajbreków jakie widziano, pomimo, że był w piątym secie o dwie piłki od meczu, nie dał rady, chyba jednak bardziej mentalnie, niż fizycznie, zaciętość Rafy po raz kolejny wzięła górę.
Czas na kolejny osobisty wątek. Otóż w czasie tego meczu... byłem kompletnym, bezmyślnym idiotą i debilem. Otóż pojawiła się w mojej głowie myśl, że tak przeczołgany Rafa będzie w finale jak najbardziej do ogrania przez Rogera, że wreszcie będzie dobra okazja zemścić się za RG, Wimbledon i inne klęski. I nawet trochę chciałem, żeby Nadal wygrał z Nando i do tego finału wszedł.
Niewyobrażalna głupota.
TB 4 seta:
Cały mecz:
Roger, why? Rafael Nadal - Roger Federer, AO 2009 Ponoć należy być ostrożnym z marzeniami, bo czasem się spełniają. Chciałem, by Nadal, będący w krytycznej sytuacji z Verdasco, jednak wygrał i doszło do meczu z Federerem? No to dostałem, com chciał. Nienawidzę tego meczu. Jeśli moje myślenie było głupotą, to jak nazwać to, co grał Federer?
Od razu wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Nie bronię nikomu uważać, że Nadal w tym meczu grał świetnie, wcale nie odczuwawał trudów półfinału, a Fed zagrał nieźle, ale to było za mało. Każdy ma prawo do swojej opinii. Moja jest taka, że tego dnia nie tylko niezły Djokovic, Murray, czy Del Potro, ale kilku innych graczy, normalnie niemających większych szans z Hiszpanem, rozjechałoby go walcem. O ile piąty set, na tle zdruzgotanego psychicznie i zmęczonego bezmyślnym bieganiem Federera, był jeszcze w wykonaniu Rafy dobry, to już pierwszy i trzeci były po prostu słabe i wygrane dzięki stanowi umysłu rywala, a drugi i czwarty po prostu rozpaczliwe, on do jakichkolwiek piłek dochodził tylko dlatego, że Federer nawet winnera z półkortu grał słabowitym liftem.
Tak źle, głupio, durnowato wręcz grającego Szwajcara chyba nigdy wcześniej, ani później nie widziałem, zwłaszcza, że nie był w jakiejś złej formie w tym turnieju. W dodatku zaczął mecz naprawdę dobrze, nic nie zapowiadało nieszczęścia(ile to już takich początków z Rafą było...). Biorąc pod uwagę nawierzchnię i stan rywala, nie miał prawa grać tak, jak grał. "Koncepcja" gry polegająca na uderzaniu przy każdej okazji balonikiem z forhendu na bekhend Nadala może i ma sens w Tennis Elbow, ale w prawdziwym świecie to już niekoniecznie. Do tego wdawania się w długaśne wymiany, w których biega się więcej od rywala, frajersko przegrany pierwszy set, stracone okazje w trzecim... Naprawdę nie pozostawało nic innego, jak tylko się rozpłakać. Poruszyły mnie te łzy Szwajcara, ale było już za późno. Płakałem razem z nim jak bóbr, ale to były inne łzy niż trzy lata wcześniej. I jego i moje. Tym meczem przebił mi serce i widziałem już na pewno, że nie żadnych szans na odwrócenie rywalizacji z Hiszpanem. Dla mnie najbardziej pamiętna i najboleśniejsza porażka Rogera.
Skrót:
Cały mecz:
Nowy, wspaniały świat? Marin Cilic - Bernard Tomic, AO 2010
Zabawna sprawa, czasem jak widać nie przypadków. Otóż każdy mecz ilustruje filmami z youtube, a tymczasem nie ma tam materiałów z tego spotkania. Cóż, lepiej dla Was, że nie będziecie tego oglądać, gorzej dla mnie, że nie mam ilustracji do moich przemyśleń. Ale coś mi się wydaje, że akurat ten mecz, choć nie był przesadnie znaczący, wyrył się w pamięci każdego, kto miał nieprzyjemność go oglądać.
Nie chcę tu stawiać jakichś brawurowych tez, ale mam od dawna poczucie, że właśnie w tym spotkaniu mieliśmy okazję widzieć jedną z wizji przyszłości męskiego tenisa. Być może najgorszą z możliwych. Być może najbardziej prawdopodobną. I to jeśli chodzi zarówno o samą grę w tenisa, jak i że się tak wyrażę, jakość materiału ludzkiego, który ma nam w najbliższej przyszłości dostarczać wrażeń i emocji. Nie da się ukryć, że za 12 godzin część przynajmniej tych przemyśleń zostanie zweryfikowana, dosłownie życie napisze mi pointę. Bernard Tomic zmierzy się bowiem na Rod Laver Arena z Rafaelem Nadalem. Ma szczerą nadzieją, że pokaże mi, jak bardzo się mylę.
Cóż bowiem powiedział nam tamten mecz? Po pierwsze, sama gra była istnym koszmarem. Dwa drągale, o dymamice ruchów podobnej do dynamiki rozwoju gospodarki w czasie kryzysu, stające na końcowej linii, wręcz do niej przyklejone, głaszczące piłeczkę, jakby była jajkiem. Nie, nie można było w oglądaniu tego odnaleźć żadnej perwersyjnej przyjemności, jakiej mogą dostarczyć występy królów mniej lub bardziej aktywnej defensywy. To była rozpacz w kratkę, pięć setów czegoś, co chyba miało udawać wojnę pozycyjną, w wykonaniu graczy, którzy powinni kończyć każdą krótszą piłkę. Nie dało się tego oglądać, a mimo to człowiek patrzył, do czego to można się posunąć w anty-tenisie.
No Bernard Tomic. Prawdziwy bohater naszych czasów, kwintesencja baby-tennis drugiej dekady XXI wieku. Człowiek, którego ogłoszono przyszłym rekordzistą w liczbie wygranych turniejów Wielkiego Szlema jeszcze zanim po raz pierwszy użył maszynki do golenia. Wieczna nadzieja rozgrywek z oscylującym wokół ujemnego bilansem spotkań w rozgrywkach. Brak na słów na jego i jemu podobnych, na ich brak siły przebicia i umiejętności podjęcia walki z czołowymi rakietami świata. Jak wspomniałem, jutro życie zweryfikuje te słowa. Oby się okazało, że nie miałem racji.
Ostatni taki styczeń? Roger Federer - Andy Murray, AO 2010
Bardzo trudno jest wejść na szczyt. W każdej dziedzinie życia, a już na pewno w zawodowym sporcie. Jednak, co napisano i powiedziano setki razy, jeszcze trudniej jest na ten szczyt wrócić. Ale chyba jest coś jeszcze trudniejszego. Choć przez chwilę być tak wspaniałym, jak wtedy, gdy się wchodziło na ten szczyt po raz pierwszy.
Sezon 2009 był niewątpliwie dla Rogera Federera takim powrotem na szczyt. A nawet czymś więcej, bo udała mu się sztuka, jakiej nie dokonał przez lata dominacji na światowych kortach, wygrana na kortach Rolanda Garrosa. Gdy tego dokonał, a potem po niesamowitym finale Wimbledonu pobił rekord Samprasa w liczbie wgranych Szlemów, mógł się czuć tenisistą spełnionym. Ale jego fani, rozbestwieni przez lata, co cna zepsuci wspaniałą grą Szwajcara, chcieli czegoś jeszcze,
I być może ta chęć pokazania całemu światu, że jest równie doskonały jak kiedyś, zgubiła Szwajcara w Nowym Jorku. Po tym, jak udało się pokazać magię w kończących mecz punktach półfinału z Djokovicem, zapragnął zademonstrować rozrywkowy tenis również w finale. Okoliczności w postaci debiutującego na tym etapie rywala, zdawały się sprzyjać. Jednak tak się nie stało, Federer przegrał ten finał mając otwartą drogę do prowadzenia 2-0 w setach. Na Juana Martina Del Potro był potrzeba było gry solidnej jak skała.
I taką właśnie pokazał Roger w Australii. Po niepewnym początku, ciężkiej potyczce z Davydenką, gdzie jedynym celem była wygrana za wszelką cenę, przyszedł koncertowy półfinał z Tsongą i wreszcie prawdziwy popis w finale z Murray'em. To był TEN Federer. Świetnie serwujący, returnujący, atakujący, broniący, błyskotliwy przy siatce i wytrzymujący każdą wymianę na linii końcowej. Jeden z najlepszych występów Rogera, prawdziwe święto i uczta dla sympatyków pięknej gry w jego wykonaniu.
Skrót:
I to już koniec. Dziękuję za wytrwałość tym, którzy przebrnęli przez moją twórczość. Nie mogę jednak powiedzieć, że w ten sposób wyczerpałem temat, że przedstawiłem wszystkie mecze, które opisać może nie tyle koniecznie chcę, ile chyba powinienem. Dlatego jutro nie trzecia część, ale swoiste postscpriptum. Mecze, których z całą pewnością nie mogę nazwać moimi. Ale na tyle ważne i symptomatyczne, że warto o nich napisać, jako niezwykle reprezentatywnych na obserwowanych kierunków rozwoju męskiego tenisa.
- Wątek poświęcony temu eventowi przed rokiem: klik!