Rafał Stec: Wściekłość i byk
Spoiler:

Istniejący od ledwie siedmiu lat RB Leipzig, który właśnie wystrzelił na pozycję współlidera Bundesligi, to gigantyczna ściema i rozbój w biały dzień. Ufać nie wolno tu nawet szyldowi – oficjalnie dwie pierwsze literki odnoszą się do Rasenballsport, czyli „sportów uprawianych na trawie z użyciem piłki”, ale w istocie chodzi o sponsorującego piłkarzy Red Bulla, któremu ligowe przepisy zakazują otwarcie wtarabanić się do nazwy klubu. A ponieważ te przepisy wymagają również – poprzez sławną w świecie zasadę „50 1” – żeby drużyna należała w minimalnej przynajmniej większości do stowarzyszenia kibiców, to Dietrich Mateschitz, właściciel korporacji produkującej napoje energetyczne, potrzebował jeszcze jednego pomysłu, by trzymać się litery prawa, lecz pogwałcić jego ducha. Gdzie indziej fani za członkostwo w niemieckim klubie płacą po kilkadziesiąt euro rocznej składki, tymczasem współwłaściciele RB Leipzig płacą po milionie. I akcjonariusze to niemal wyłącznie kilkanaście osób zatrudnionych – w przeszłości lub obecnie – w Red Bullu.
Dlatego kibice z innych miast sztucznego tworu serdecznie nie znoszą. Nie znoszą i zarazem nim gardzą, wyzywając klub od plastikowych, wściekając się, że piłka nożna nie jest dla jego szefów celem samym w sobie, lecz wehikułem do kolportowania puszek z napojem. Potwór jeszcze paskudniejszy niż wywołujący podobne kontrowersje Abramowicze albo utuczeni na ropie szejkowie, którzy zalewają mamoną europejskie kluby – bo im przynajmniej zależy nade wszystko na wygrywaniu. I przybywają w okolice z futbolowymi tradycjami.
***
W Lipsku nie było niczego. Austriacki miliarder kupił piątoligowy klubik z zapyziałego Markranstädt, natychmiast przeniósł go do największego miasta w Saksonii, wstrzyknął weń setki milionów, minionej wiosny piłkarze awansowali do najwyższej klasy rozgrywkowej. A teraz ci przeklęci parweniusze – z drużyny beniaminka, absolutnego debiutanta! – prężą się wraz z Bayernem na szczycie tabeli.
Wrogość wywoływali i wywołują wszędzie. Przed dwoma laty na stadionie Unionu Berlin przywitała ich trwająca kwadrans żałobna cisza, 20 tys. widzów odzianych w czarne plastikowe peleryny, a także rozżarzony emocjami manifest, w którym gospodarze oświadczali, że rywale reprezentują wszystko, czego oni, fani ze stolicy, się brzydzą, czyli komercyjny produkt złożony z graczy ze znakiem euro w oczach i wspierany z trybun przez konsumentów z wypranymi mózgami. Kilka tygodni temu rezygnację z wyprawy na wyjazdowy mecz z RB ogłosili kibice z Dortmundu (wybrali transmisję radiową, poszli też tłumnie dopingować juniorów Borussii). W Kolonii kibice nie chcieli wpuścić na stadion autokaru z drużyną z Lipska, a w Dreźnie kibice rzucili w kierunku murawy byczy łeb. Dawna enerdowska prowincja od lat nie miała swego przedstawiciela w Bundeslidze, a kiedy wreszcie go uzyskała – wraz z jedyną na tych terenach nowoczesną infrastrukturą treningową – to radość została podtruta przez powszechną nienawiść do austriackiego autora całego przedsięwzięcia, którego majątek dzięki sprzedawaniu czterech miliardów puszek rocznie przekracza 12 miliardów euro.
***
Jego stale poszerzające zasięg sportowe imperium też przypomina franczyzę, przecież wcześniej 72-letni Dietrich Mateschitz (na zdjęciu z prawej) podbił ligę austriacką – od dekady panuje tam, z przerwami, Red Bull Salzburg – i założył New York Red Bulls, a wszystkie trzy kluby łączą stadiony o wspólnej, rozczulająco-oryginalnej nazwie Red Bull Arena. Najprędzej biznesmen osiąga jednak sukcesy tam, gdzie wydawało się to najtrudniejsze, czyli w naładowanej znakomitym futbolem i rozważnie rozwijanymi, perfekcyjnie zorganizowanymi klubami Bundeslidze. Drużyna z Salzburga stała się wręcz pośmiewiskiem, gdy postanowiła każdego lata z hukiem przepadać w kwalifikacjach Ligi Mistrzów, choć mierzyła się z wyraźnie biedniejszymi przeciwnikami z Zagrzebia czy Malmö. A lipscy piłkarze – oklaskiwani sezon w sezon przez liczniejszą publikę! – mkną na szczyt z prędkością rakietową.
Ta opowieść jest zresztą o tyle niejednoznaczna, że napędza ich solidna praca u podstaw, kształtowanie przyszłości żmudne i rozciągnięte w czasie, czyli strategia przeciwstawiana zazwyczaj przez kibiców budzącej niechęć bezceremonialności nowobogackich, którzy najchętniej z dnia na dzień kupiliby mistrzostwo wszechświata. Owszem, RB Lipsk rzucił minionego lata na transfery więcej – biorąc pod uwagę wydatki netto – niż cała reszta Bundesligi razem wzięta. Ale nie zapłacił za żadnego autentycznego gwiazdora. Jeszcze nigdy nie zapłacił.
***
Najwięcej kosztowali Oliver Burke, nastolatek z drugoligowego angielskiego Nottingham Forest, oraz Naby Keita, młodzieniec z zaprzyjaźnionego Salzburga (choć na kim robi dziś wrażenie 15 mln?); otaczają ich niemal wyłącznie piłkarze niezbyt doświadczeni, jedynym trzydziestolatkiem pozostaje rezerwowy bramkarz; latem wynajęto dopiero budującego reputację trenera Ralpha Hasenhüttla. Nad nim czuwa mózg operacji Ralf Rangnick, który futbolowy pałac w szczerym polu stawiał już przed laty w Hoffenheim. Nie znajdziemy tu jakiegokolwiek taniego efekciarstwa, o które często oskarżamy pożądających natychmiastowego sukcesu futbolowych dorobkiewiczów.
Dostrzeżemy natomiast szansę na rzucenie wyzwania Bayernowi, który w Bundeslidze dominuje niemal od zawsze, ale ostatnio jego dominacja osiągnęła skalę bezprecedensową, zniechęcającą konkurencję do walki. I to byłoby dokonanie epokowe – gdyby na obalenie Historii przez wielkie H porwał się klub bez historii. Ogląda się jego piłkarzy świetnie, bo uprawiają futbol wybitnie energetyczny, jakby dostali zlecenie wcielania w życie reklamowych sloganów Red Bulla, który ma dodawać ci skrzydeł. W Lipsku powstaje marketingowe arcydzieło, jakiego piłka nożna nie widziała.