Art pisze: ↑28 wrz 2022, 21:23
Ekhm, ekhm…
W związku z całym tym pożegnaniem i różnymi podsumowaniami podjąłem się karkołomnej próby podliczenia ile meczów Rogera mogłem zobaczyć. Oczywiście nie wszystkie od deski do deski, bo wiadomo jak to jest np. z nocnym oglądaniem, ale na ile mi pamięć pozwoliła, to przeglądając listę spotkań sezon po sezonie to od 2003 r. wyszło mi ich grubo ponad 700, czyli mogło to się zakręcić w okolicach połowy jego pojedynków w tourze. Nie da się więc ukryć, że była to solidna część mojego życia. Ktoś może powiedzieć nawet, że przesadnie duża i ten czas można by spożytkować setki razy lepiej, bo jak to tak przeżywać występy jakiegoś Szwajcara z paletką, no ale wiadomo też, że pasje i obiekty zachwytu nie muszą być zawsze racjonalne, a fakt, że takich i znacznie większych oszołomów były tysiące również nieco mnie uspokaja. Może mi wyjść z tego długawy wywód, ale skoro już poświęciłem tyle czasu na śledzenie tej kariery, to w sumie czymże jest ten ułamek przeznaczony na przelanie na ekran tych wypocin. Co jasne, raczej niewiele odkrywczego można w tym temacie napisać, wielu innym świetnym i emocjonalnym wpisom też nie dorównam, ale pomyślałem, że z tej okazji wypada coś naskrobać.
Nie potrafię zlokalizować momentu, w którym pierwszy raz usłyszałem o Federerze czy zobaczyłem go na korcie, ale musiało to być gdzieś w 2001 r., bo kiedyś znalazłem swój zeszyt z wynikami „turniejów”, które rozgrywałem w tenisowej gierce na Pegasusie w tamtym okresie i było już tam jego nazwisko. Na prawdziwe zapoznanie przyszedł czas dopiero podczas Wimbledonu 2003, więc trzeba przyznać, że trafił mi się zupełnie nienajgorszy moment. Co dobrze pamiętam to, że moją uwagę zwrócił jego jednoręczny bekhend. W tamtych czasach był to co prawda częstszy widok niż dzisiaj i też umówmy się, wtedy to uderzenie nie było tak dobre jak w kolejnych latach, ale wykonywane było w taki sposób, że przykuwało wzrok i potrafiło wprowadzić w zachwyt. W całości obejrzałem finał z Philippoussisem będąc już bardziej za Rogerem, potem doszły te pamiętne łzy po meczu i Szwajcar stał się tenisistą, na którym skupiłem więcej swojego zainteresowania. Podczas AO 2004 z racji ferii udało mi się obejrzeć wszystkie jego pojedynki w drugim tygodniu i tu już poważniej zakiełkowała jakaś większa fascynacja, bo ta częstotliwość zagrywania przez niego pięknych, trudnych i efektownych piłek wydała się dalece ponadprzeciętna, a w połączeniu z efektywnością, która w końcu nadeszła w jego karierze można było dojść do wniosku, że ogląda się kogoś wyjątkowego. Niedługo potem przyszło pierwsze rozczarowanie, bo liczyłem, że na RG pójdzie za ciosem, ale dość łatwo spacyfikował go Guga Kuerten. Wtedy jeszcze, tak jak chyba większość, nie przypuszczałem, że ten Paryż stanie się tak upragnionym i jednocześnie przeklętym celem na kolejne lata.
W tamtym czasie RF stał się moim ulubionym graczem, ale bycie totalnym Federastą zaczęło się po AO 2005, w sumie dość znamienne, że akurat po porażce. To że wcześniej do „totalsa” jeszcze mi brakowało niech świadczy fakt, że w czasie półfinału z Safinem w czwartym secie byłem za Maratem, by dla emocji doprowadził do decidera. Mocy sprawczej oczywiście w tym żadnej nie było, ale później tego żałowałem i postanowiłem sobie, że odtąd przez cały czas będę całkowicie za nim. Tak też zacząłem pochłaniać wszystkie możliwe mecze, choć nie było to łatwe, bo jak pewnie niektórzy pamiętają Mastersy w dużym wymiarze leciały na legendarnym i przeklinanym Polsacie Info, którego nie posiadałem, a o strimach jeszcze wtedy nikt nie marzył. Mimo to jednak z uwagi na jego osobę tenis stał się moją dyscypliną numer jeden i zajarany artyzmem gry wiedziałem, że to musi być mój ulubiony sportowiec. I też pierwszy, który podczas oglądania sportu potrafił doprowadzić mnie do łez. Daruję już sobie te wszystkie peany, żeby już tu nie przesładzać, zresztą był już na forum przytaczany cytat B. Tomaszewskiego o pięknie zachodzącego słońca, więc chyba nie ma potrzeby nic do tego dodawać.
Przy tych całych zachwytach uczciwie muszę też przyznać, że nie zawsze byłem wzorcowym fanem. Ale też nie wydaje mi się bym był jedynym, który został mocno rozpieszczony wygrywaniem w okresie jego największej dominacji. Btw, sam Roger powiedział po AO 2008, że stworzył potwora i nie sposób się z tym nie zgodzić. I tak też chciałem aby nie tylko wygrywał, ale też robił to w świetnym stylu, by nikt w żaden sposób nie mógł podważyć jego triumfów (choć to akurat moja przypadłość wobec wszystkich sportowych ulubieńców) i by był podziwiany przez jak największą liczbę odbiorców. Już podczas AO 2006 trochę kręciłem nosem, że te kolejne pojedynki były nieco wymęczone i dopiero pofinałowe łzy sprowadziły mnie nieco na ziemię i uświadomiły jakie napięcie towarzyszy takim zmaganiom i ile musi kosztować wygrana w WS. Oczywiście nie był to żaden moment nawrócenia, co to to nie. Do dziś się nieco wstydzę za niektóre określenia pod jego adresem po porażkach m.in. jeszcze na starym forum Grandslamu. Ale już mononukleoza i posucha z pierwszych miesięcy 2008 r. sprawiła, że zwycięstwo w US Open i to jak w finale „na pełnej” wyszedł na Murraya i pokonał go w dawnym stylu przyjąłem z ogromną radością i doceniłem je jak mało które wcześniej.
Ale momentów bezgranicznego szczęścia było też dużo w późniejszych latach. Jednym z nich był oczywiście RG 2009, gdzie w końcu udało się dopaść tego uciekającego króliczka. Przez poprzednie lata zdarzało mi się snuć marzenia o wygranej po zdetronizowaniu Rafy, ale jak wiemy rzeczywistość bywała nieco bardziej brutalna. Gdy jednak przyszło co do czego, nie miało już w zasadzie znaczenia jakie były okoliczności, tylko sam fakt, że udało się zdobyć brakującą perłę w koronie i że można było zasmakować tyle czasu wyczekiwanego zwycięstwa i do dziś uważam, że był to jeden z najlepszych momentów w moim kibicowskim życiu. O wszystkich nie ma sensu pisać, np. Wimbledon 2012 też był wyjątkowy, ale nie mogę pominąć tu AO 2017. Pamiętamy jak było, powrót właściwie z niebytu z dotychczasowej perspektywy Federera i po latach bez Szlema, największa zmora pokonana w finale po odrobieniu straty przełamania w piątym secie i wszystko to okraszone wieloma skutecznymi bekhendami, po których przecierało się oczy ze zdumienia. I jeszcze ta ikoniczna wymiana z ósmego gema! Nie wiem czy jeszcze ktoś lub coś będzie w stanie sportowo przebić takie emocje, jakich dostarczył wtedy Szwajcar.
Nie da się jednak ukryć, że emocji z przeciwległego bieguna również nie brakowało. O finale Wimbledonu 2019 napisano tu chyba już i tak zbyt dużo, więc tylko krótko dodam, że i mnie rozwalcowało to jak żadna inna jego porażka i już mocno zobojętniałem jeśli chodzi o wyścig po GOATa (a po tegorocznym AO to już w ogóle). Może gdyby zagrał jeszcze w jakimś finale WS to bym się tego wyparł, ale nigdy już się o tym nie przekonamy. No i ogólnie trzeba przyznać, że ci dwaj główni oprawcy mocno zaleźli nam za skórę. To co szczególnie Nadal zrobił Fedowi w 2008 i 2009 było czymś swego czasu trudnym do strawienia, ale i finały z 2014 i 2015 z Djokoviciem też dały poczucie zmarnotrawienia dużych szans. Ale taki też był Roger, żaden z nich nie mógł równać się pod względem elegancji i piękna gry, ale też w przeciwieństwie do nich nie był takim zaciekłym wojownikiem, którego psychika była praktycznie nie do skruszenia. A skoro już jestem przy tych Rafolach, to niestety na swój sposób obrzydzili mi postrzeganie części występów Federera. Co prawda nie przypominam sobie żebym w ostatnich latach był przeciwko niemu, ale z uwagi na ich obecność w drabince i realną perspektywę kolejnej porażki z którymś z nich niektóre z meczów przyjmowałem zupełnie na chłodno, a porażki (np. z Millmanem w USO) odczuwając gdzieś w duchu nawet lekką ulgę.
Kończąc już muszę wyrazić wielką wdzięczność za to, że mogłem żyć i śledzić tenis w czasach Federera. Tak jak napisał DUN w innym temacie, była to kibicowska przygoda mojego życia i nie sądzę, by czyjeś występy mnie jeszcze kiedyś tak ekscytowały. A, no i w sumie mogę dodać, że wywarł on też wpływ na moje pozasportowe życie i prawdopodobnie pośrednio przyczynił się do mojego jedynego warunku na studiach. Było to podczas AO 2011 gdy grał w drugiej rundzie z Gillesem Simonem, do tego momentu jego postrachem. Pierwsze dwa sety rozegrał jednak śpiewająco i wydawało się, że domknie to na luzie. Niestety jednak Francuz wrócił do meczu, przez co postanowiłem, że zostanę w domu i nie pójdę na zajęcia. Później okazało się, że bardzo możliwe, iż przez tą nieobecność nie miałem możliwości jakiejś poprawki i trzeba było zabulić. No ale nie żałuję tych wszystkich przeżyć i bycia w obozie Federastów przez te wszystkie lata.
Taka jest moja prawda Rogera. Kłaniam się nisko, to było moje Artowisko.