Roger Federer. Hołd dla Mistrza.
: 25 wrz 2022, 11:14
Myślę, że warto zrobić oddzielny wątek na podsumowujące i pożegnalne wpisy na temat Szwajcara, również do skopiowania z innych wątków teraz i w przyszłości. 

Forum fanów tenisa ziemnego, gdzie znajdziesz komentarze internautów, wyniki, skróty spotkań, statystyki, materiały prasowe, typery i inne informacje o turniejach ATP i WTA.
https://www.mtenis.com.pl/
Jacques D. pisze: ↑22 wrz 2022, 22:28 Przez całe lata budowałem na tym forum solidne ściany tekstu i, w ostatnim czasie, postanowiłem już tego typu działalność zawiesić (i forumową w ogóle, przynajmniej na jakiś czas), ale przyszedł TEN dzień, bez wątpienia największe odejście w historii tego sportu (Rafole mogą o takim pomarzyć, nawet z 50 Szlemami na koncie) i głupio byłoby raz jeszcze takiej ściany nie zbudować, zwłaszcza, że miałem okazję śledzić tę karierę od początku do końca.
Zacznę od tego, że sama skala tego odejścia pokazuje, z jaką karierą mamy tu do czynienia. W telegraficznym skrócie: najbardziej spektakularną i niesamowitą, ale również, spoglądającego głębiej (czyt. nie tak, jak to jest przedstawiane w mediach) najbardziej paradoksalną i najdziwniejszą, prawdopodobnie również najważniejszą w historii tenisa, przynajmniej tego czasów nowożytnych.
Żeby sobie to wszystko jakoś uporządkować, podzielę tę karierę RF na 3 oczywiste okresy:
1) 98 – 03 – faza młodzieńcza. Mamy tu tenisistę z niewątpliwie wielkim potencjałem, ewidentnie jednym z największym w swoim pokoleniu, w zasadzie kompletnego technicznie, ale i świetnie wyglądającego w tych bardziej fizycznych aspektach, z ponadprzeciętną zdolnością zagrywania niezwykle spektakularnych piłek. Ogólnie wszystko się tu zgadza poza głową, bo młody RF wygląda na, niestety, tenisistę dość roztrzepanego, który w kluczowych momentach podejmuje kiepskie wybory, często się podpala, a bogactwo własnego repertuaru zdaje się go czasem przerastać. Mówiło się wtedy (jak 7-8 lat później o Djokoviciu), że, jak na tę skalę talentu, Szwajcar dość wolno się rozwija i, być może, owego talentu nigdy w pełni nie zrealizuje. Styl: s&v, choć nieortodoksyjne, z nowocześniejszymi elementami i ponadprzeciętną jak na tak agresywnego gracza fazą defensywną. Jeśli chodzi o mnie, zawsze lubiłem na Szwajcara patrzeć, szczególnie wówczas i dziś świetnie mi się do tego wraca, bo jego gra była wtedy najbliżej moich preferencji (dużo siatki), ale kibicować mu trochę nie pozwala mi jego charakter jeźdźca bez głowy.
2) 04 – 07 – faza szczytowa. Zawodnik w zenicie swych możliwości fizycznych, z tenisem wyrastającym ponad resztę touru wielokrotnie, czerpiący radość ze swojej gry. Najwyższy punkt: 06, najlepiej zagrany sezon współczesnego tenisa. W 07 odrobinkę już słabsza forma niż w 3 poprzednich sezonach, ale to jak powiedzieć, że w złotych czasach Pink Floyd Animals jest słabszą płytą od Wish you were here. Pewnie trochę tak, ale i jedno, i drugie i tak jest arcydziełem. Przy czym pojawiają się i tutaj niestety już zapowiedzi późnego RF w postaci zaskakująco gładkich jak na sportowca w takiej formie porażek z Nadalem na cegle. Nie mówię, że miał te spotkania wygrywać, ale jednak styl i łatwość od początku budziły podejrzenia. I mnie niestety skutecznie odwodziły od bycia zapamiętałym Federastą (czego dopełniała medialna narracja o tenisowym nadczłowieku, której nigdy nie lubiłem). Przy czym, człowiek mało jednak chciał o tym pamiętać, ze względu na to, JAK ten facet grał. Kto się na ten czas załapał, ten wie, jaki klimat wokół tenisa budowała wówczas postać RF. W skrócie: to było coś więcej niż tenis, unikatowe połączenie ponadprzeciętnej skuteczności, perfekcyjnej wręcz techniki i świetnego przygotowania fizycznego, w połączeniu z naturalnym talentem Szwajcara do regularnego zagrywania piłek wydających się skrajnie trudnymi, przyniosły niespotykany i wcześniej, i później efekt jakiejś szczególnej magii. Zdawało się, że on naprawdę unosi się nad kortem – nie miał tego Sampras, choć jego gra była monumentalna, rzemieślniczy Rafole, choć genialni w swym rzemiośle, mogą o tym tylko pomarzyć, być może miałby to Laver, ale grał zbyt dawno i w zbyt odmiennych warunkach, by móc to miarodajnie ocenić, a żaden inny estetycznie grający zawodnik nigdy nie egzystował w choćby zbliżonej do ówczesnego RF skali fizyczności, efektywności i dominacji nad resztą. Nie znoszę tych wszystkich frywolnych porównań do sztuki, która jest dla mnie w zasadzie świętością, ale w ówczesnym tenisie Szwajcara było coś z artyzmu i magii, którą trudno oddać w słowach, jego ówczesny, umiejętnie budowany wizerunek arystokratycznego estety w doskonale skrojonych garniturach i drogich Rolexach (plus inteligencja i umiejętność składnego wypowiadania się, jak na sportowca, całkiem niezłe) jedynie dopełniał tego wrażenia. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, chciałoby się powiedzieć, jeśli chodzi o reprezentowanie tenisa jako dyscypliny i bycie jej „twarzą”.
Styl: allround, z czasem coraz mniej agresywny i coraz bardziej oddalający się od siatki, ale wciąż niezwykle estetyczny i efektowny.
3) 08 – 22 – faza dojrzała/schyłkowa. Nie ma co owijać w bawełnę: mamy tu do czynienia z najbardziej spektakularnym roztrwonieniem przewagi w historii dyscypliny. Już początek wyglądał apokaliptycznie: AO 08, RG 08, W 08, AO 09 – cała seria przytłaczających, zapadających w pamięć i historycznie decydujących porażek, doprawiona USO 09 – za dużo tego było, jak na kogoś, kto jeszcze chwilę wcześniej dominował w sposób absolutny, a wkrótce okazało się przecież, że to był dopiero początek. Później, zaś, przyszły kolejne delicje: USO 10, RG 11, USO 11, W 14-15, USO 15, IW 18, wreszcie nieszczęsne W 19. Rozumiem doskonale usprawiedliwianie pojedynczych porażek, nawet bardzo bolesnych i spektakularnych – każdy ma je na koncie, nawet jeśli jest mistrzem. W tym przypadku, jednak, jest tego TYLE – tyle złych wyborów, tyle utraconych przewag, tyle sytuacji, w których grał lepiej i tego nie wykorzystał, że nie da się przejść obok tego obojętnie. Na Januszy tenisowych magia nazwiska „Federer” zawsze będzie działać tak samo mocno, ale już u ludzi nawet jedynie względnie zaangażowanych w dyscyplinę RF stracił, jak sądzę, dość mocno na wizerunku – nie byłoby też tak łatwo niektórym koniunkturalistom tenisowego świata podważać jego koźlego statusu, gdyby nie to, co działo się w tej karierze pomiędzy 08 a 19. O ile do 08 h2h z Nadalem było jedynie ciekawostką i mało ważnym argumentem w dyskusjach o tenisowej wyższości, świadectwem tego, że nawet największy mistrz może mieć swoją nemezis, tak od czasu, kiedy jednoznacznie przegrał rywalizację z Nadalem na wszystkich Szlemowych frontach, jak również całkowicie oddał pole Djokoviciowi w swoim koronnym turnieju WS, argument dotyczący rywalizacji z nimi zrobił się bardzo poważny. Tak, starał się to odkupić tym 17, tak, grał wtedy świetnie i po części nawiązał do najlepszych lat, ale, niestety, w ostatecznym rozrachunku nie zmieniło to praktycznie nic i pozostaje w cieniu porażek.
Oczywiście, na tę późną część kariery po części rzutują słabe wybory opiekunów aż do czasu Ljubicicia (w czym zgadzam się z Tym – który – ze – mną – nie – rozmawia), a także problemy zdrowotne. Zwłaszcza te ostatnie mogłyby usprawiedliwiać Szwajcara (i tak znakomicie się trzymał), problem w tym, że tu ani na wiek, ani na zdrowie zrzucić się nie da, bo on do tych decydujących meczów dochodził i w nich fizycznie nie odstawał, ba, był na tyle dobry, by grać pięciosetówki z będącym w szczycie formy Djokoviciem i nawet, parę razy, mieć go już na widelcu. I chyba nawet najwytrwalsi obrońcy Szwajcara zgodzą się ze stwierdzeniem, że RF nie był mentalnie gotowy udźwignąć statusu, wielkości, marki, które sam sobie przed 2008 tak imponująco wypracował. Cóż, dobra lekcja dla niektórych, że każdy, nawet najgenialniejszy zawodnik zawsze będzie miał jakąś słabość i ażeby nie sprowadzać tenisa do jednej tenisowej postaci, tworząc jakieś absurdalne konstrukcje.
Styl: allround, czasem jedynie umiarkowanie ofensywny baseline z dużo większą dozą rotacji awansującej niż wcześniej. Skalpel ze slajsa zmienia, fh i bh, z których sypały się winnery nieuchronnie słabną (chociaż za Edberga ładnie odkurzył i na nowo wyostrzył te zagrania). Dla mnie, oczywiście, wciąż przyjemny do oglądania, choć słabość mentalna rzuca się cieniem na ową przyjemność.
Powoli już kończąc, to też nie jest tak, że można stwierdzić, iż ten Federer zupełnie się do tenisa pod względem mentalnym nie nadawał – absurdalnie byłoby tak powiedzieć o 20 – krotnym mistrzu wielkoszlemowym. Po prostu nie zdał tego ostatecznego egzaminu, jaki czeka na wielkiego sportowca: poradzić sobie z własnymi słabościami, zatryumfować również wówczas, kiedy nie ma się przytłaczającej przewagi, obronić swoją twierdzę, kiedy młodszy przeciwnik naciska i się nie boi. Oczywiście, tego egzaminu zdawać nikt nie ma obowiązku, można skończyć jako zwycięzca, zarazem pochylając czoło z godnością i stwierdzając, iż „mój czas w historii dobiegł końca” (jak to uczynił Sampras). Federer zrobiłby tak, gdyby skończył po Wimbledonie 2012, ale tak się nie stało, wybrał pierwszą opcję i na ideale powstała poważna rysa.
Jak wiele tak naprawdę zmieniła ta późna odsłona kariery RF? Do końca 2007 roku postrzegany był jako posiadacz wszystkich najważniejszych cech, jakie winien mieć wielki tenisista: techniki, przygotowania fizycznego, regularności, efektywności. W wyniku tego, co się stało od 08 odpadła ta ostatnia. Wiemy już dziś, że z maksymalną wydajnością i skutecznością gry, byciem „urodzonym zwycięzcą” w tenisie utożsamiani będą w pierwszej kolejności inni. Z trzema pierwszymi cechami, zaś, będziemy kojarzyć Federera zapewne już zawsze. Rachunek nie wychodzi zatem idealnie, choć i chyba nie tak najgorzej.
Napisałem na początku, że to największe odejście, którego Rafole będą mogli pozazdrościć (zwłaszcza Djokovic). Nie chodzi tu jedynie o medialny huk (na ten będą mogli i oni liczyć, szczególnie Nadal), ale o jakiś szczególnie odświętny i magiczny nastrój, jaki się wokół finału tej kariery roztacza – i to pomimo utracenia rekordu i wszystkich tych porażek. Napisałem też, że to najważniejsza kariera w tenisie. Mamy bowiem do czynienia z być może ostatnim wielkim stylistą w historii dyscypliny, takim, który połączył „stare” z „nowym”. Finał jego tenisowej drogi to, zarazem, w pewnym sensie, zwieńczenie historii całego klasycznego, technicznego tenisa, a jego upadek to początek dominacji fizycznego wydania dyscypliny.
To ostatnie skrywa oczywiście ową mroczną rolę RF w dziejach, jako tego, który mógł, ale nie uratował tenisa przed ostatecznym tryumfem brutalnej efektywności nad estetyką. Można oczywiście traktować to z przymrużeniem oka („utyskiwanie zgredów”) albo autentycznie go z tego powodu nie lubić (jeśli się takim „zgredem” jest). Tak czy inaczej, nie da się zaprzeczyć, że porażki Federera z Rafole to coś więcej niż tylko przegrane z dwoma rywalami, nawet jeśli wielkimi. Muszę jednak przyznać, że w tej chwili nie zaprząta to moich myśli zbyt mocno; zapewne dlatego, że ustępuje świadomości tego, co się właśnie kończy. Nawet jeśli RF był boleśnie niedoskonały jako tenisowa postać, nawet jeśli odegrał w historii nie najweselszą rolę, to jeśli miałbym komuś wyjaśniać, na czym polega dla mnie wyjątkowość i magia tego sportu, co wciąż, mimo upływu lat (zwłaszcza, kiedy przypomnę sobie, jak oglądałem na żywo), to, wyłączając jednoosobową kategorię, w której jest miejsce tylko dla Martiny i niektóre fragmenty tenisa lat dawnych, od razu przywołałbym występy RF w jego najlepszych czasach. Są zawodnicy, których bardziej lubię, są tacy, których bardziej szanuję, ale z występami Federera w sezonach 04 – 07 może się równać (emocjonalnie, bo jakościowo to raczej nic) bardzo, bardzo niewiele rzeczy, jakie widziałem w tenisie.
Najlepszy występ: sam nie wiem, było tego tak wiele, niech będzie, że coś pomiędzy finałem US Open 04, finałem TMC 06 i najlepszymi występami na trawie (np. Wimbledony 04 i 05). Co najlepsze, przeciwnicy nie grali jakoś tragicznie (Blake nawet chwilami bardzo dobrze). Lepiej się grać w tenisa już chyba po prostu nie da.
Najlepszy mecz z udziałem: jak na ironię, całościowo patrząc - te przegrane. AO 05, Rzym 06, itp., itd…
Najlepszy pojedynczy punkt: było tego zbyt wiele, ale z jakiegoś powodu ten poniżej od razu przychodzi mi na myśl:
Kwestie pozatenisowe: wiadomo, że wizerunek do bólu układny i poprawny politycznie, ale czuć, że Szwajcar jest inteligentnym i dość refleksyjnym (cecha, która niekoniecznie pomogła na korcie) jak na zawodowego sportowca facetem, który czasem, rzadko, bo rzadko, ale jednak, potrafił powiedzieć coś ciekawego spoza „protokołu”.
Nigdy też nie zrozumiem wjazdów na Mirę. Widać gołym okiem, że bez tego fundamentu nawet niewielkiej części osiągnięć RF by nie było.
Dzięki, Roger, oglądać Cię to było naprawdę COŚ.![]()
pascal pisze: ↑15 wrz 2022, 21:38 WIększość zostało już powiedziane, ale takie mini pożegnanie z wdzięczności dla Mistrza.
Od 2008 roku po końcu peakowego okresu Roger zaliczył bilans 5-15 w pojedynkach wielkoszlemowych z Rafolami. Do 2016 roku miał ratio 3-12. Po 2017 skończył z bilansem 2-3, będąc piłkę od odwrócenia tej statystyki i zaliczenia dwóch wiktorii w jednym szlemie. To tylko cyferki, ale za tymi cyferkami kryje się nieustanna walka zarówno z rywalami, samym sobą jak i upływającym czasem. I ta ciągła niezbyt fortunna walka człowieka rozpieszczonego przez lata dominacji, ubóstwianego przez media, zarabiającego głównie poza kortem; po przetrawieniu tej niesamowitej kariery imponuje mi nie mniej niż lata dominacji. I jak sobie teraz myślę, to jedne ze szczególnie żywych obrazków, jakie mi utkwiły w pamięci z kariery Szwajcara to między innymi: Wimbledon 2016, Cincinatti 2013 czy ostatnie tchnienie Mistrza w AO 2020, gdzie właśnie te Serce Mistrza nad wyraz odczuwałem. Roger, po prostu Ci dziękuję- pasja w działaniu jak i uśmiech dziecka, to jedne z największych radości świata. Byłeś wzorem pierwszej, jak i obfitym źródłem drugiej radości. I pozostaje życzyć spełnienia na dalszej drodze życia, bez jednej z największych miłości swojego życia- nawet jeżeli zostawiła ona nieodwracalne fizyczne szkody, to wciąż miłości, bo czy można grać tak w tenisa bez miłości ? Być może to tylko iluzja, tylko ułuda, ale w tym magia czarodzieja, że przeżywa się spektakl w swoim własnym intymnym uniwersum, gdzie prawdziwe są tylko i aż emocje. Po prostu dzięki raz jeszcze Roger.![]()
![]()
![]()
Wiesz co, a właściwie wiecie co, bo w dużej liczbie wpisów przewija się takie smutne przekonanie, że własna metryka (choć są to posty autorstwa młodych ludzi) oraz niepewność co do tego czy nawet w bardziej odległej przyszłości pojawi się w rozgrywkach wirtuoz naznaczony tą samą iskrą Bożą sprawiają, że odbieracie sobie szansę na jeszcze choćby jedną fantastyczną przygodę kibicowską. Niepotrzebnie! Niech przykładem i inspiracją będzie tutaj legendarny dziennikarz, wspomniany zresztą w Twoim poście, który to zakochał się bez pamięci w niejakim Patricu Rafterze będąc po 70-tce. Da się.
Ljubicić powiedział, że kontuzja to jedyny sposób w jaki Roger mógł zakończyć karierę. Wiadomo, że przerysowane, ale początkowo plan był taki, żeby dla samej frajdy pograć jeszcze nawet kilka lat. Kiedy zdał sobie sprawę, że kolano nie progresje tak jak powinno, odpuścił w pewnym momencie. Decyzję podjął zdaniem Ivana kilkanaście dni po Wimbledonie i mogło tak być, bo jeszcze na korcie centralnym mówił Sue Barker, że chciałby zagrać na tym korcie jeszcze jeden, ostatni raz. Pewnie więc jakaś iskierka nadziei ciągle się tliła. Okazało się jednak, że było to pożegnanie - i Sue, i Rogera.